Dwie wioski




Pamięć ludzka jest ułomna, płata figle, zmienia daty, myli osoby i fakty, ale zbrodnia prawie zawsze pozostawia po sobie ślady. Zakopane w lesie, na skraju wioski zwłoki potrafią nawet po dziesiątkach lat przypomnieć o morderstwie. Jest to szczególnie bolesne, gdy mieszkańcy mają świadomość, że morderca nigdy nie został złapany i ukarany za swoje czyny.

Polsko- niemiecka wioska na Pomorzu

Średnica to niewielka wioska na Pomorzu. Teraz mieszkają tu sami Polacy, ale nie zawsze tak było. Jeszcze przed drugą wojną miejscowość leżała po niemieckiej stronie granicy, w wiosce mieszkało tyle samo Polaków, co Niemców.
Na arenie międzynarodowej między dwoma państwami zaczynało iskrzyć. Raz po raz odzywały się grupy nacjonalistyczne mówiące językiem nienawiści, ale w małej wiosce położonej pośród lasów było zupełnie inaczej.
Tutaj każdy znał każdego. Mieszkańcy wiedzieli o swoim sąsiedzie wszystko niezależnie, czy był Polakiem, czy Niemcem. Co prawda w wiosce były dwa kościoły katolicki i ewangelicki, ale już weterynarz, kowal, czy akuszerka była tylko jedna. Dwa narody żyły w zgodzie i nawet czasem dochodziło do mieszanych ślubów. Miłość nie wybiera.
Dopiero wojna wszystko zmieniła. Najpierw gdzieś przepadły dwie rodziny żydowskie, potem zaczęły się wywózki Polaków w głąb Rzeszy na roboty, a pod koniec wojny Niemcy sami zaczęli uciekać przed zbliżającym się frontem.
Ci co pozostali byli świadkami okrutnej zbrodni, jakiej dopuścili się żołnierze radzieccy wkraczający do małej wioski. Przyprowadzili ze sobą mały odział niemieckich żołnierzy pojmanych do niewoli.
Tuż przed nocą wszystkich rozstrzelali, a mieszkańcom kazali zakopać zwłoki. Przez lata nikt z wioski nie chciał wracać do tamtych okrutnych dni. To był temat tabu.
Wszystko zmieniło się, gdy pod koniec lat 90- tych do wioski przyszedł nowy proboszcz. Ksiądz Edmund Ziętarski bardzo interesował się historią. Rozmawiając ze swoimi parafianami dowiedział się o zbrodni sprzed lat. Zaczął wypytywać starych mieszkańców o szczególny.
I wtedy zaczęły się kłopoty.
Najpierw ktoś coś słyszał w nocy, potem znalazły się osoby przysięgające, że tuż pod kościołem widziały wieczorem jakieś zjawy.
Wróciły stare demony. Po chałupach zaczęto szeptać o duchach rozstrzelanych żołnierzy wychodzących w nocy z miejsca, gdzie zostali pochowani we wspólnej mogile.
W końcu mieszkańcy zdobyli się na odwagę i przyszli do proboszcza prosić o odprawienie mszy za dusze pomordowanych Niemców.
Ksiądz nie miał innego wyjścia. W błąkające się dusze nie za bardzo chciał wierzyć, ale msze świętą zgodził się odprawić. Przecież prawie każda msza odprawiana jest w intencji jakiejś zmarłej osoby. W rocznicę śmierci, w dzień urodzin przychodził zawsze ktoś z rodziny i prosił o modlitwę na mszy za osobę bliską, która już odeszła. Dlaczego ksiądz nie miał zmówić modlitwy za ofiary wojny z 1945 roku.
Informacja o tym wydarzeniu znalazła się w lokalnej prasie.  

Dziennikarskie śledztwo

Zainteresował się nią dziennikarz z gazety ogólnopolskiej. Maciej Wolski przyjechał z Warszawy, żeby napisać reportaż o trudnych relacjach polsko-niemieckich na Pomorzu. Do tego doszła jeszcze historia zbrodni dokonanych przez żołnierzy radzieckich podczas wyzwalania ziem polskich. Oficjalnie o tym na lekcjach historii nie uczono, ale opowieści o ich bestialskim zachowaniu mieszkańcy przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie. Pewnie wiele podkoloryzowali, ale niewątpliwie historia małej wioski miała swoje tajemnice.
O ile księdzu proboszczowi ludzie potrafili zaufać, to reporter natrafił na zmowę milczenia.
- Co tu wspominać, wojna to wojna, swoje ofiary musi mieć – słyszał od osób starszych, które wypytywał o przeszłość.
I pewnie gdyby nie przypadek wróciłby do redakcji z materiałem o duchach nadającym się bardziej do sensacyjnego tabloidu niż reportażu do poważnej gazety.
Proboszcz oczywiście wspominał o dziwnych opowieściach, o zjawach widywanych przez mieszkańców w miejscu zbrodni, ale nikt inny nie chciał tego potwierdzić. Nikt też nie chciał rozmawiać o wydarzeniach, które rozegrały się w wiosce wiosną 1945 roku.
W tym samym czasie, kiedy reporter chodził od chałupy do chałupy i próbował namówić starych mieszkańców na rozmowę w wiosce pracowała ekipa robotników kopiąca głęboki rów pod nową sieć wodociągową.
 Nagle głośny dotąd silnik koparki ucichł, a z nad wykopu dochodził głośny krzyk robotników.
Szybko zbiegli się mieszkańcy i zerkali w dziurę w ziemi. Wszyscy byli ciekawi, co tak przestraszyło robotników.
Na krawędzi wykopu stanął również reporter i spojrzał w dół. Łyżka koparki odsłoniła dwa ludzkie szkielety. Liczyły najwyżej półtora metra, więc raczej nie należały do osób dorosłych.
Maciej Wolski wiedział już, że Rosjanie rozstrzelali tylko osoby dorosłe. Tak przynajmniej opowiadał proboszcz, któremu udało się zebrać relacje od osób będących wówczas świadkami tych wydarzeń.
- A jednak zabili także dzieci – skomentował reporter, widząc dziecięce szkielety.
- To nie Rosjanie – burknęła staruszka stojąca obok.
- To kto? – szybo podchwycił dziennikarz. W końcu ktoś stał się rozmowny.
- Schneider – szepnęła babcinka, po czym uciekła. Zorientowała się, że powiedziała za dużo.
Reporter próbował jeszcze coś wyciągnąć od gapiących się na szkielety ludzi, ale znowu wszyscy odwracali się od niego i odchodzili nie odpowiadając na żadne pytanie.
Robotnicy pracę przerwali. Trzeba było wezwać prokuratora i policję. Zwykłe rutynowe czynności, gdy natrafia się na stare kości ludzkie.
Wezwani na miejsce policyjni technicy odkryli w wykopie aż cztery szkielety. Wstępnie ocenili, że mają do czynienia ze zwłokami dzieci w wieku od 10 do 14 lat. Prawdopodobnie były to ofiary wojny. Wskazywało na to zakopanie zwłok bez trumny i stan kości, które w ziemi musiały przeleżeć dziesiątki lat.
Więcej miały powiedzieć dokładniejsze badania. O zbrodni dokonanej w ostatnich latach nie było mowy, więc robotnicy już następnego dnia powrócili do pracy.
Maciej Wolski wiedział jeszcze mniej niż na początku dziennikarskiego śledztwa, ale rzucone przez staruszkę nazwisko nie dawało mu spokoju.
Niestety nikt z mieszkańców nie chciał z nim na temat Schneidera rozmawiać. Niewiele pomógł ksiądz proboszcz. Nazwisko było mu zupełnie obce.
Ale Maciej nie byłby dziennikarzem, gdyby nie potrafił zdobywać informacji nawet wówczas, gdy nikt nie chce podawać faktów.
Krótka wizyta na cmentarzu wniosła wiele do śledztwa. Dziennikarz w starej części znalazł zapomniane groby: Gertruda Szneider zmarła w 1926 roku i Gustaw Schneider pochowany w roku 1922. To już było coś.
Płyty nagrobne wykonane w granicie zachowały się w doskonałym stanie. Czas obszedł się z nimi łaskawie. Współczesne nagrobki na pewno nie wytrzymają tyle czasu. Litery wykute w twardej skale były czytelne. Nawet rzeźbione aniołki miały całe skrzydła i wszystkie rączki. W takich grobach nie chowano byle kogo. To musieli być bogaci ludzie.

Wizyta w pałacu i duchy z przeszłości

Z rozmów z mieszkańcami i proboszczem wiedział, że za parkiem na skraju wioski stoi stary zrujnowany pałac. Dziennikarz postanowił sprawdzić, czy przypadkiem nie mieszkała tam rodzina Schneiderów.
Ściemniało się już, gdy pieszo dotarł pod bramę pałacu. Komary cięły niemiłosiernie i nawet ciągłe machanie rękoma nie chroniło przed irytującymi owadami. Raz za razem, kolejny amator cudzej krwi ginął pacnięty otwartą dłonią.
W czasach minionego ustroju zapewne znajdowała się tu dyrekcja PGR- u. Obok dobudowano kilka budynków gospodarczych. Pasowały jak sandały do eleganckiego garnituru. Może trochę zniszczonego, ale bryła pałacyku ciągle mogła się podobać. Zabite deskami drzwi wejściowe nie pozostawiały wątpliwości. Po wyprowadzce państwowych gospodarzy raczej nikt już tutaj się nie mieszkał.
Okna przez lata robiły za tarczę strzelnicą dla wiejskich łobuzów. Nie musieli rzucać zbyt celnie, na wybycie wszystkich szyb w oknach i tak mieli dużo czasu. Budynek stojący przez wiele lat bez właściciela był łatwym celem i szybko popadł w ruinę.
- Stracony czas – burknął do siebie dziennikarz zabijając kolejnego namolnego owada próbującego nakarmić się jego kosztem.
Rozłoszczony Maciej Wolski zwrócił jednak uwagę na jeden szczegół. To wystarczyło, by wycieczkę uznał za wartą straconego czasu i krwi oddanej komarom.
Nad wejściem zauważył podniszczoną płaskorzeźbę. Kolejni gospodarze obchodzili się z budynkiem fatalnie, szkoda było im pieniędzy na remonty, a na pewno już nie zamierzali odrestaurowywać ozdobnych detali. Jednak płaskorzeźba, choć mocno zniszczona, to bez trudu dało się zauważyć ozdobne duże litery „sch”.
- Jak nic Schneider – ocenił. – tylko co mi po murach, które nie potrafią mówić.
Obszedł wokół budynek. Znowu szczęście mu dopisało. Na tyłach pałacu znajdowały się budynki dawnej służby. W jednym oknie dojrzał niebieskie światło. Migało z różnym natężeniem. Wewnątrz ktoś oglądał telewizję.
Podszedł ostrożnie do chałupy. Niepewnie rozglądał się wokół. Ściemniło się już prawie zupełnie. Nie był to dobry czas na niezapowiedziane wizyty na wsi. W takich miejscach ludzie potrafią spuścić psy z łańcucha i zupełnie się nie przyjmują, że mogą kogoś zaatakować. Swoich ze wsi nie ruszą, ale potrafią pogonić obcego z miasta.
- Jest tam kto? – krzyknął i jednocześnie energicznie zapukał w okno nasłuchując, czy nie nadbiega pies.
Cisza. Zapukał jeszcze raz, tym razem o wiele głośniej.
Ze środka dobiegł jakby odgłos odsuwanego krzesła i po chwili drzwi się uchyliły.
Mężczyzna był w tym wieku, w którym równie dobrze mógł mieć 90 jak i tylko niewiele ponad 60 lat. Ciężka praca i alkohol potrafią przyspieszyć upływ lat.
- Czego? – rzucił nie zważając na dobre maniery.
- Chciałem się czegoś dowiedzieć o Schneiderach? – postanowił nie owijać w bawełnę. Czasem szczerość potrafiła zdziałać więcej niż dziesiątki podchwytliwych pytań.
Staruszek obrzucił dziennikarza badawczym wzrokiem. Żurnalista przysiągłby, że zauważył w oczach iskierki zainteresowania.
- Kto pyta?
- Szukam informacji w związku…- na chwilę zawiesił głos i zaraz odważnie dokończył – w związku z dzisiejszym znaleziskiem.
- Chodzi panu o te cztery szkielety? – staruszek zaskoczył go.
- Tak, właśnie. Dowiedziałem się, że Schneider tu mieszkał – dziennikarz zaczynał mieć nadzieję, że w przeciwieństwie do reszty mieszkańców staruszek okaże się bardziej rozmowny.
- Stare dzieje. Pan wie, że tych nieszczęśników było więcej? – otworzył szerzej drzwi i wpuścił gościa do środka.
- To zaczęło się tuż przed wojną. Pierwsza zniknęła dziewczynka od Majchrzaków – staruszek rozpoczął opowieść. Wyglądało no to, że dziennikarz w końcu trafił na właściwego informatora – Potem były kolejne dziewczynki, a potem przyszedł wrzesień 1939 i wszystko się zmieniło. Ginęły tylko polskie dzieci, zawsze młode dziewczynki. Nie mieliśmy do kogo pójść, bo kto miał się przejmować polskimi dziećmi. Tak było przez całą wojnę. Nawet domyślaliśmy się, kto za tym stoi. Bernard Schneider najmłodszy syn właściciela pałacu. Był trochę kulawy i trochę głupawy, dlatego jako jedyny mężczyzna stąd nie trafił na front. Nie nadawał się na wojnę.
Jak zbliżała się wiosna 1945 to chłopi ze wsi szykowali się, żeby zrobić z głupkiem porządek po swojemu, ale gdzieś zniknął. Potem wkroczyli Rosjanie i zrobili to za nas. Pamiętam tych rozstrzelanych. Kazali nam ich zakopać, a my oglądaliśmy dokładnie twarz każdej ofiary. Chcieliśmy zobaczyć młodego Schneidera, ale kuternogi tam niebyło.
Jak po wojnie przyjeżdżali z Niemiec dawni mieszkańcy wsi to proszę się nie dziwić, że Polacy bledli ze strachu. I nie chodziło o budynki, nikt nie bał się, że przyjechali po swoje. Wszyscy bali się, że zobaczą Bernarda Schneidera. Dzisiaj znaleźli cztery ofiary, ale ich było więcej. Pan myśli, że we wsi straszą ci biedacy zastrzeleni przez Rosjan. To tylko taka bajka dla proboszcza, wszyscy i tak modlili się za dusze tych biednych dziewczynek.

Śledztwa nie będzie

- Nie mam dla pana dobrych wiadomości – prokurator rozpoczął rozmowę z dziennikarzem. – Nie będzie tematu o morderstwie dzieci. Dokładne badanie wykazało, że są to szkielety z lat 30- tych z XX wieku. Całkiem możliwe, że nawet sprzed wojny. Wcale nie muszą to być ofiary niemieckich oprawców. Ale to znalezisko przyspieszyło decyzję. Cały teren wioski zostanie dokładnie zbadany. Fundacja Pomost zadeklarowała się, że poszuka masowej mogiły jeńców niemieckich rozstrzelanych pod koniec wojny. Będzie miał pan wtedy temat.
- Mnie interesują te dzieciaki. Jak zginęły? – dopytywał się dziennikarz.
- Po tylu latach to już się nie da tego ustalić. Lekarz nie znalazł żadnych złamań i uszkodzeń kości. Czaszki też były całe.
- No tak, po uduszeniu, zgwałceniu po tylu latach nie pozostaje żaden ślad – podsumował Wolski.
- Wy dziennikarze to wszędzie chcielibyście widzieć spektakularne zbrodnie. Za dużo kryminałów się naczytaliście.
- Może i tak, ale cztery ciała zakopane w jednym miejscu i to tak płytko. Sam pan przyzna, że wygląda to dziwnie.
- Na szczęście to praca dla historyków, a nie prokuratora. Pan wie, że nasza Średnica i niemieckie Bredau to wyjątkowe wioski – nagle zmienił temat.
- Tak, w jakim sensie? – dziennikarz podchwycił wątek.
- Niech pan spojrzy – prokurator obrócił w jego stronę ekran komputera. – To niemiecka wioska Bredau, jej mieszkańcy to w 80 procentach dawni obywatele przedwojennej Średnicy. O przepraszam wioski Bredau, bo właśnie tak nazywała się Średnica za Niemca. Rzadko się zdarzało, by podczas powojennych przesiedleń mieszkańcy trafiali dokładnie do tej samej miejscowości. Co ja mówię. Oni po wojnie wysiedli w szczerym polu i założyli od nowa swoją wioskę. Dlatego tak mało tam nowej ludności. I niech pan popatrzy na tę stronę w internecie, oni cały czas podtrzymują pamięć o swojej rodzinnej wiosce pozostawionej na terenie obcego państwa.
- Tu jest dokładna mapa przedwojennej Średnicy z naniesionymi nazwiskami, gdzie mieszkały konkretne rodziny – wykrzyknął poruszony dziennikarz. – Schneider, gdzie jest ich pałac?
- O, tutaj – wyjaśnił prokurator wskazując końcem długopisu posiadłość na końcu wsi. Dlaczego pana oni tak interesują?
- Część mieszkańców obwinia za śmierć dziewczynek właśnie młodego Schneidera. Prawdopodobnie to jego ofiary pan znalazł – wyjaśnił poekscytowany Wolski.
- Eeee, przesadza pan, to tylko plotki. Legenda jak nasza głupia czarna wołga z czasów komuny. Ale coś panu pokażę – odpowiedział szybko śledczy otwierając teczkę z aktami. Chwilę przekładał jakieś papiery i za moment położył na stole zdjęcie.
Dziennikarz w pierwszej chwili nie rozpoznał co jest na fotografii.
- To dłoń dzieciaka z wykopu, w zasadzie kości dłoni, ale niech pan się przyjrzy dobrze co znajduje się w środku.
Po chwili wyjął drugą fotografię, na której znajdowało się zbliżenie na mały metalowy przedmiot. Wyraźnie widać było tłoczenia liter „sch”
- Ten guzik trzymała w zaciśniętej dłoni ofiara – wyjaśnił.
- Schneider – krzyknął dziennikarz.

Trop prowadzi do wioski na terenie Niemiec

Marcinowi Wolskiemu nie udało się namówić szefa na wystawienie delegacji na podróż służbową do Bawarii do małej wioski o nic nie mówiącej nikomu w redakcji nazwie Bradau.
Redaktor naczelny nie chciał słuchać opowieści o zbrodni dokonanej przed wojną.
Ambitny dziennikarz nie miał innego wyjścia. Wziął kilka dni wolnych i na własny koszt pojechał do Niemiec.
Do działania przekonała go krótka rozmowa z Helmutem Knophen, administratorem i redaktorem niemieckiej strony o przedwojennej Średnicy.
Niemiec wyjątkowo dobrze radził sobie z językiem angielskim.
- Zna pan Bernarda Schneidera? – spytał zaraz na początku rozmowy.
- Znam – usłyszał suche potwierdzenie po drugiej stronie telefonu.
- Pewnie pan nie słyszał, ale właśnie w Średnicy odkopano cztery szkielety dzieci. Prokurator datuje ich śmierć na lata tuż przed wojną – poinformował.
- To nie jest rozmowa na telefon – usłyszał w odpowiedzi i już wiedział, że musi się wybrać osobiście i przekonać się jak wygląda sytuacja w niemieckim Bredau.
Sunął trzypasmową autostradą i patrzył jak na ekranie nawigacji ubywa kilometrów dzielących go od celu. Prowadził w myślach wstępne obliczenia. Młody Schneider pewnie w 1939 miał około 20 lat, może trochę mniej. Dodając 76 lat dzielące go od tamtych wydarzeń wychodziło trochę ponad 92 lata. Możliwe, że Bernard Schneider jeszcze żyje. Co pamięta, czy jest mordercą, czy będzie chciał rozmawiać? Pytań pojawiało się mnóstwo.
Helmut Knophen przyjął go w malowniczym wiejskim domku. Tutaj każdy drobiazg miał swoje miejsce. Chałupa bardziej przypominał skansen niż dom mieszkalny.
Gospodarz okazał się mężczyzną około 50- letnim. Trochę to uspokoiło dziennikarza, ale z drugiej strony zaczynał się denerwować, że nie uzyska od niego zbyt wielu informacji.
- Tak, znam doskonale opowieści o zaginięciach dziewczynek przed i w czasie wojny. Nie prawdą jest, to co mówią Polacy, że ginęły tylko wasze dzieci – od razu przeszedł do sedna sprawy. – Jestem z zawodu historykiem. Ta strona o waszej, to znaczy także naszej wiosce, to moje dzieło. Dużo czasu straciłem na zebranie wiarygodnych opowieści.
- I? – poganiał go polski dziennikarz.
- Przed wojną zaginęło na pewno 6 dziewczynek i dwie pochodziły z niemieckich rodzin – po chwili dodał, zupełnie jakby oczekiwał, że zniknięcie także niemieckich dzieci czyniło podejrzanymi również Polaków.
- Ale wróćmy do młodego Schneidera, to jeden z nielicznych mężczyzn, który pozostał we wsi w czasie wojny.
- Tak to prawda. Niemcy pojechali na wojnę. Stary Szneider był już za wiekowy, zresztą był emerytowanym pułkownikiem. Gdyby był ciut młodszy, to również pod koniec wojny trafiłby na front, ale on ledwo chodził. Dlatego dali mu spokój. Polacy też nie mieli lepiej. Kto podpisał listę i stał się volksdeutschem również trafiał na front, a reszta pojechała w głąb Niemiec na roboty. W kraju bardzo brakowało męskich rąk do pracy.
- Bernard żyje? – dziennikarz miał dość słuchania opowieści z czasów wojny, które doskonale znał.
- Nie, zmarł w 1947. Ledwo postawiano nowe domy, a on chyba nie wytrzymał stresu. Tutaj przyjechał tylko ze swoją matką. Ojciec został rozstrzelany w Polsce przez Rosjan, a bracia nie wrócili z kampanii wschodniej. Chłopak powiesił się zimą w lesie.
- Nie rozumiem, to co w tej historii jest takiego strasznego, że nie chciał mi pan tego powiedzieć przez telefon – Wolskiemu coraz trudniej było ukryć poirytowanie. Wszystko wskazywało na to, że stracił czas i niepotrzebnie przejechał setki kilometrów.
- Tu w Niemczech na przełomie 1945 i 1946 roku zniknęły również dwie dziewczynki – oznajmił historyk. Zapadła kłopotliwa cisza. W takiej sytuacji nie było wątpliwości, że za zaginięciem dzieci w Polsce jak i w Niemczech stoi prawdopodobnie ta sama osoba i na pewno jest ona Niemcem.
- Rozumiem, że do zaginięć doszło przed śmiercią Bernarda? – zadał to pytanie, ale już znał odpowiedź.
- Niestety w plotkach opowiadanych przez mieszkańców w czasie wojny było chyba dużo prawdy. Tak, po śmierci Schneidera już nic złego się nikomu nie stało.
Dla Marcina Wolskiego, który wielokrotnie w gazecie opisywał kryminalne historie było jasne, że po tylu latach trudno będzie udowodnić, że zmarły tuż po wojnie Niemiec odpowiadał za śmierć zaginionych dziewczynek. Co prawda w Polsce natrafiono na zwłoki jego ofiar, ale tutaj w Niemczech nigdy nie znaleziono ciał. Po tylu latach rzeczywiście ta historia zainteresuje co najwyżej historyków. Prokurator się nią nie zajmie.

Ostatnie zdjęcie na cmentarzu i nowy trop

Po rozmowie z Helmutem Knophenem Wolski udał się jeszcze na wiejski cmentarz. Przed powrotem do domu chciał zobaczyć grób Bernarda Schneidera.
Wizyta na cmentarzu potrafi dużo powiedzieć o przeszłości miejscowości. Tak było w tym przypadku. Cmentarz był niewielki. Nie było na nim starych grobów. Bez trudu pod samym płotem odnalazł poszukiwany grób.
Bernard Schneider zm. 23.03.1947. Żadnych śladów zniczy, uschniętych kwiatów. Wszystko wskazywało, że nikt tutaj nie przychodzi.
Wolski wykonał kilka fotografii.
- Tutaj kończy się historia – rozmyślał stojąc nad grobem. Zatopiony w myślach nie zauważył mężczyzny, który stanął tuż za nim.
- Pan go znał? – zapytał po niemiecku nieznajomy. Pytanie przestraszyło dziennikarza, który myślał, że na cmentarzu jest sam.
- Nie, ale dużo się o nim dowiedziałem. Jestem dziennikarzem – szybko wyjaśnił.
Rzucił okiem w kierunku nieznajomego. Za nim stał około 60- letni mężczyzna. Schludnie ubrany, z niewielką siwą brodą i elegancką laską w ręku. W Polsce już dawno takie przestały być modne, nawet wśród osób w bardzo podeszłym wieku.
- I uwierzył pan w samobójstwo? – to pytanie zupełnie zaskoczyło Wolskiego. Tego najbardziej nie lubił w pracy dziennikarza. Kiedy kończył już temat, zebrał wystarczająco dużo informacji, rozmawiał ze wszystkimi świadkami, których uważał za ważnych i wiarygodnych, kiedy miał już całą historię w głowie odtworzoną i nagle pojawiał się nowy trop, rzucający nowe światło na sprawę.
- To nie było według pana samobójstwo? – podtrzymał rozmowę mając jednak nadzieję, że jego praca dobiegła końca.
- Tam dalej jest grób matki jednej z zaginionych dziewczynek – podniósł laskę i wskazał w stronę środka cmentarza. – Umarła i nigdy nie dowiedziała się prawdy o swojej córce. Ale mieszkańcy nie mieli wątpliwości, kto odpowiada za te zaginięcia. W marcu 1947 przyszli pod chałupę młodego Schneidera. Chcieli po swojemu załatwić sprawę, ale on ich dojrzał i uciekł do lasu. Kilku mieszkańców pobiegło za nim. Nie zamierzali odpuścić.
- Spokojnie, spokojnie – dziennikarz przerwał opowieść. – Dlaczego dopiero tutaj. Dlaczego mieszkańcy milczeli w czasie wojny w Polsce. Przecież byli świadkami poprzednich zaginięć dzieci.
- W Polsce podczas wojny żył jeszcze stary Schneider. W wojsku go nie chcieli, ale emerytowany pułkownik był największym fanatykiem Hitlera. On od razu uwierzył w jego brednie. Miał jeszcze układy wśród wojskowych. Wysłał swoich synów na wojnę i pilnował by inni ze wsi również godnie służyli niemieckiej armii. Wszyscy się go bali. Nikt nie chciał się narazić. Mieszkańcy łudzili się, że w ten sposób uda się im uchronić dorastających synów przed wojskiem. Pan sobie wyobrazi, że nawet tego przygłupiego swojego Bernarda chciał wysłać do walki. Niestety nie chcieli go. Dla naszego nieszczęścia i tych dziewczynek, które zdołał skrzywdzić. Po wojnie, gdy zabrakło starego, a z wojny wrócili mężczyźni i znowu zginęły dwie dziewczynki, to nikt nie chciał dłużej czekać. Na policję też nikt nie liczył. Takie czasy. Widzieliśmy dość śmierci, jedna więcej w słusznej sprawie nic nie zmieniła.
- Powiesiliście go sami w lesie – dziennikarz w lot złapał to co chciał powiedzieć mu starszy pan.
- O! tego nie powiedziałem, spytałem tylko, czy pan wierzy w jego samobójstwo – odpowiedział staruszek i podreptał w stronę środka cmentarza.
Marcin Wolski nie gonił go. Domyślał się, że już więcej nic od niego się nie dowie. Za moment zauważył, jak nieznajomy zapalał znicz na grobie, który wskazywał poprzednio laską.

Nazwiska i imiona bohaterów zostały zmienione. Prawdziwe nazwy opisanych miejscowości na polskim Pomorzu i niemieckiej Bawarii są zupełnie inne. Prokurator śledztwo umorzył.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Trup w każdej szafie , Blogger