Złodziej, wyrzuty sumienia i poezja

Złodziej, wyrzuty sumienia i poezja



Paweł K. uważnie rozejrzał się. Niewielka ulica Wroniecka, tuż obok poznańskiego Starego Rynku była zupełnie pusta. Turyści tutaj docierali rzadko, a w pobliskich kamienicach mieszkali sami starsi ludzie. Ich nie musiał się obawiać. Zresztą prawdopodobieństwo, że ktoś akurat spogląda przez okno było bardzo małe. Mężczyzna sprawnie przeskoczył przez wysoki, metalowy płot ogradzający kościół i za moment znalazł się tuż przy ciężkich zabytkowych drzwiach prowadzących do zakrystii. To był najtrudniejszy moment całej akcji. Na szczęście stary zamek udało mu się szybko pokonać. Włamywacz miał duże doświadczenie, to nie był jego pierwszy skok. Można powiedzieć, że złodziejstwo było jego zawodem, jak dotąd nie skalał się ani jednym dniem przepracowanym uczciwie. Od lat utrzymywał się z włamań do domów i firm. Dlatego nie rozumiał, dlaczego tym razem jest tak zdenerwowany i spięty, czuł jak pot obficie spływa mu po czole, ręce drżały ze zdenerwowania. Nawet kiedy zamknął za sobą drzwi i  znalazł się bezpieczny w środku kościoła czuł jak mocno bije jego serce. Próbował się uspokoić, przecież czeka go jeszcze dużo pracy, rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu szukając na ścianach alarmu, teraz tylko on mógł zepsuć mu robotę, ale jego wzrok natrafił na duży drewniany krzyż wiszący na ścianie, wydawało mu się, że Chrystus patrzy wprost nie niego. Dotąd nigdy nie odważył się włamać do kościoła. To miał być jego pierwszy raz. Teraz czuł się nieswojo, a przecież to dopiero początek, by dostać się do środka świątyni musiał jeszcze sforsować kolejne drzwi.
- Gdzie jest alarm? – rozglądał się gorączkowo, trudno było mu uwierzyć, że zabytkowy kościół nie jest chroniony. Wtedy zauważył złoty kielich stojący na półce. Poczuł ulgę, szybko skalkulował, że nie warto dalej ryzykować. Postanowił zadowolić się takim łupem. Od lat miał kilka miejsc, gdzie bezpiecznie spieniężał przedmioty ze złota. Jednak szybko zrozumiał, że to nie obawy przed alarmem powstrzymują go przed włamaniem się do samego kościoła. Przyzwyczaił się, że włamanie to nic strasznego, kradzież również, w końcu miał się za zawodowca, ale tym razem chodziło o coś więcej. „Świętokradztwo” – z przerażeniem nazwał to, co za moment miał zrobić. Szybko dopadł w swoje ręce złoty kielich i wycofał się w stronę drzwi, uchylił je, rozejrzał się i widząc, że nikogo nie ma szybko wyskoczył na ulicę.
Łup schował do plecaka, trochę spokojniejszy wmieszał się za chwilę w tłum turystów na Starym Rynku.
Cały wieczór przesiedział sam w domu. Zazwyczaj po udanym skoku był zawsze w doskonałym humorze. Szybko u paserów pozbywał się fantów i pozwał sobie na małe szaleństwo. Lubił dobrą robotę opić. Tym razem było inaczej.
Złoty kielich choć schowany w plecaku nie dawał mu zapomnieć, o tym co zrobił. Na drugi dzień postanowił zrobić coś, co jego całe złodziejskie zawodowstwo stawiało pod znakiem zapytania. Dręczyły go wyrzuty sumienia i jedyne rozwiązanie widział w oddaniu ukradzionego kielicha. Wiedział, że nie będzie to łatwe, przecież nie mógł pójść do księdza na plebanię i oddać zrabowany przedmiot. Szybko znalazł rozwiązanie. Zadowolony sięgnął po czystą kartkę papieru oraz długopis i zaczął pisać. Słowa przyszły same – „Widzę rzeczy lepsze i pochwalam je, idę jednak za gorszymi”.
Wiedział, że to nie jego słowa. Skąd pochodził ten  cytat? Rozmyślał gorączkowo, aż pot pojawił się na czole. Nagle przyszło olśnienie, to Owidiusz- znany rzymski poeta. Wyrzuty sumienia nie pozwoliły mu podnieść ręki na poświęcony kielich. Szybko na kartce dopisał „Bardzo przepraszam i żałuję tego, co zrobiłem. Boże, wybacz mi. Złodziej". Zabrał kielich i krótki list i wrócił na miejsce przestępstwa. Bał się kolejny raz włamywać do kościoła, więc kielich oraz list pozostawił w widocznym miejscu pod budynkiem tak, by ksiądz znalazł go bez problemu.
Uspokojony wrócił do domu, ale ten incydent w żaden sposób nie wpłynął na jego życie. Jeszcze tego samego dnia zaplanował kolejny skok. Tym razem włamał się do domu jednorodzinnego na poznańskim Grunwaldzie. Ukradł złotą biżuterię i zadowolony nad ranem wsiadł do taksówki i zamówił kurs do domu.
- 9 lipca, w godzinach porannych policjanci zauważyli dziwnie zachowującego się pasażera taksówki, który na widok mundurowych zaczął się chować w aucie. Policjanci postanowili zatrzymać auto i wylegitymować pasażera. Mężczyzna miał bogatą przeszłość kryminalną. Policjanci znaleźli przy nim przedmioty pochodzące z kradzieży – wyjaśnia Andrzej Borowiak, rzecznik wielkopolskiej policji.
Paweł K. podczas przesłuchania przyznał się do włamania, którego dokonał w nocy. Podczas przeszukania w jego domu policjanci znaleźli jeszcze kilka przedmiotów pochodzących z niedawnych włamań, głównie był to sprzęt elektroniczny, kamery, laptopy. To nie była jego pierwsza wpadka, ale tym razem złodziej zachowywał się dziwnie. Był bardzo zdenerwowany i rozmowny. Bardzo chętnie odpowiadał na pytania. Podczas przesłuchania przyznał się do włamania do kościoła na ulicy Wronieckiej. Jak sam przyznał to wyrzuty sumienia zmusiły go do oddania skradzionego kielicha. Mężczyźnie za włamania do domu jednorodzinnego grozi do 10 lat więzienia, oczywiście odpowie również za włamanie do kościoła, choć z pewnością oddanie kielicha zostanie potraktowane jako okoliczność łagodząca. Jedno jest pewne, w więzieniu złodziej  będzie miał dość czasu, by zastanowić się nad swoim życiem.
- Jak Bóg daje szansę i wyciąga rękę to  trzeba skorzystać z okazji. Może okazać się, że drugiej szansy nie będzie – powiedział nam ksiądz Andrzej, oczywiście nie krył zadowolenia, że skradziony kielich wrócił do kościoła.




Dwie wioski

Dwie wioski




Pamięć ludzka jest ułomna, płata figle, zmienia daty, myli osoby i fakty, ale zbrodnia prawie zawsze pozostawia po sobie ślady. Zakopane w lesie, na skraju wioski zwłoki potrafią nawet po dziesiątkach lat przypomnieć o morderstwie. Jest to szczególnie bolesne, gdy mieszkańcy mają świadomość, że morderca nigdy nie został złapany i ukarany za swoje czyny.

Polsko- niemiecka wioska na Pomorzu

Średnica to niewielka wioska na Pomorzu. Teraz mieszkają tu sami Polacy, ale nie zawsze tak było. Jeszcze przed drugą wojną miejscowość leżała po niemieckiej stronie granicy, w wiosce mieszkało tyle samo Polaków, co Niemców.
Na arenie międzynarodowej między dwoma państwami zaczynało iskrzyć. Raz po raz odzywały się grupy nacjonalistyczne mówiące językiem nienawiści, ale w małej wiosce położonej pośród lasów było zupełnie inaczej.
Tutaj każdy znał każdego. Mieszkańcy wiedzieli o swoim sąsiedzie wszystko niezależnie, czy był Polakiem, czy Niemcem. Co prawda w wiosce były dwa kościoły katolicki i ewangelicki, ale już weterynarz, kowal, czy akuszerka była tylko jedna. Dwa narody żyły w zgodzie i nawet czasem dochodziło do mieszanych ślubów. Miłość nie wybiera.
Dopiero wojna wszystko zmieniła. Najpierw gdzieś przepadły dwie rodziny żydowskie, potem zaczęły się wywózki Polaków w głąb Rzeszy na roboty, a pod koniec wojny Niemcy sami zaczęli uciekać przed zbliżającym się frontem.
Ci co pozostali byli świadkami okrutnej zbrodni, jakiej dopuścili się żołnierze radzieccy wkraczający do małej wioski. Przyprowadzili ze sobą mały odział niemieckich żołnierzy pojmanych do niewoli.
Tuż przed nocą wszystkich rozstrzelali, a mieszkańcom kazali zakopać zwłoki. Przez lata nikt z wioski nie chciał wracać do tamtych okrutnych dni. To był temat tabu.
Wszystko zmieniło się, gdy pod koniec lat 90- tych do wioski przyszedł nowy proboszcz. Ksiądz Edmund Ziętarski bardzo interesował się historią. Rozmawiając ze swoimi parafianami dowiedział się o zbrodni sprzed lat. Zaczął wypytywać starych mieszkańców o szczególny.
I wtedy zaczęły się kłopoty.
Najpierw ktoś coś słyszał w nocy, potem znalazły się osoby przysięgające, że tuż pod kościołem widziały wieczorem jakieś zjawy.
Wróciły stare demony. Po chałupach zaczęto szeptać o duchach rozstrzelanych żołnierzy wychodzących w nocy z miejsca, gdzie zostali pochowani we wspólnej mogile.
W końcu mieszkańcy zdobyli się na odwagę i przyszli do proboszcza prosić o odprawienie mszy za dusze pomordowanych Niemców.
Ksiądz nie miał innego wyjścia. W błąkające się dusze nie za bardzo chciał wierzyć, ale msze świętą zgodził się odprawić. Przecież prawie każda msza odprawiana jest w intencji jakiejś zmarłej osoby. W rocznicę śmierci, w dzień urodzin przychodził zawsze ktoś z rodziny i prosił o modlitwę na mszy za osobę bliską, która już odeszła. Dlaczego ksiądz nie miał zmówić modlitwy za ofiary wojny z 1945 roku.
Informacja o tym wydarzeniu znalazła się w lokalnej prasie.  

Dziennikarskie śledztwo

Zainteresował się nią dziennikarz z gazety ogólnopolskiej. Maciej Wolski przyjechał z Warszawy, żeby napisać reportaż o trudnych relacjach polsko-niemieckich na Pomorzu. Do tego doszła jeszcze historia zbrodni dokonanych przez żołnierzy radzieckich podczas wyzwalania ziem polskich. Oficjalnie o tym na lekcjach historii nie uczono, ale opowieści o ich bestialskim zachowaniu mieszkańcy przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie. Pewnie wiele podkoloryzowali, ale niewątpliwie historia małej wioski miała swoje tajemnice.
O ile księdzu proboszczowi ludzie potrafili zaufać, to reporter natrafił na zmowę milczenia.
- Co tu wspominać, wojna to wojna, swoje ofiary musi mieć – słyszał od osób starszych, które wypytywał o przeszłość.
I pewnie gdyby nie przypadek wróciłby do redakcji z materiałem o duchach nadającym się bardziej do sensacyjnego tabloidu niż reportażu do poważnej gazety.
Proboszcz oczywiście wspominał o dziwnych opowieściach, o zjawach widywanych przez mieszkańców w miejscu zbrodni, ale nikt inny nie chciał tego potwierdzić. Nikt też nie chciał rozmawiać o wydarzeniach, które rozegrały się w wiosce wiosną 1945 roku.
W tym samym czasie, kiedy reporter chodził od chałupy do chałupy i próbował namówić starych mieszkańców na rozmowę w wiosce pracowała ekipa robotników kopiąca głęboki rów pod nową sieć wodociągową.
 Nagle głośny dotąd silnik koparki ucichł, a z nad wykopu dochodził głośny krzyk robotników.
Szybko zbiegli się mieszkańcy i zerkali w dziurę w ziemi. Wszyscy byli ciekawi, co tak przestraszyło robotników.
Na krawędzi wykopu stanął również reporter i spojrzał w dół. Łyżka koparki odsłoniła dwa ludzkie szkielety. Liczyły najwyżej półtora metra, więc raczej nie należały do osób dorosłych.
Maciej Wolski wiedział już, że Rosjanie rozstrzelali tylko osoby dorosłe. Tak przynajmniej opowiadał proboszcz, któremu udało się zebrać relacje od osób będących wówczas świadkami tych wydarzeń.
- A jednak zabili także dzieci – skomentował reporter, widząc dziecięce szkielety.
- To nie Rosjanie – burknęła staruszka stojąca obok.
- To kto? – szybo podchwycił dziennikarz. W końcu ktoś stał się rozmowny.
- Schneider – szepnęła babcinka, po czym uciekła. Zorientowała się, że powiedziała za dużo.
Reporter próbował jeszcze coś wyciągnąć od gapiących się na szkielety ludzi, ale znowu wszyscy odwracali się od niego i odchodzili nie odpowiadając na żadne pytanie.
Robotnicy pracę przerwali. Trzeba było wezwać prokuratora i policję. Zwykłe rutynowe czynności, gdy natrafia się na stare kości ludzkie.
Wezwani na miejsce policyjni technicy odkryli w wykopie aż cztery szkielety. Wstępnie ocenili, że mają do czynienia ze zwłokami dzieci w wieku od 10 do 14 lat. Prawdopodobnie były to ofiary wojny. Wskazywało na to zakopanie zwłok bez trumny i stan kości, które w ziemi musiały przeleżeć dziesiątki lat.
Więcej miały powiedzieć dokładniejsze badania. O zbrodni dokonanej w ostatnich latach nie było mowy, więc robotnicy już następnego dnia powrócili do pracy.
Maciej Wolski wiedział jeszcze mniej niż na początku dziennikarskiego śledztwa, ale rzucone przez staruszkę nazwisko nie dawało mu spokoju.
Niestety nikt z mieszkańców nie chciał z nim na temat Schneidera rozmawiać. Niewiele pomógł ksiądz proboszcz. Nazwisko było mu zupełnie obce.
Ale Maciej nie byłby dziennikarzem, gdyby nie potrafił zdobywać informacji nawet wówczas, gdy nikt nie chce podawać faktów.
Krótka wizyta na cmentarzu wniosła wiele do śledztwa. Dziennikarz w starej części znalazł zapomniane groby: Gertruda Szneider zmarła w 1926 roku i Gustaw Schneider pochowany w roku 1922. To już było coś.
Płyty nagrobne wykonane w granicie zachowały się w doskonałym stanie. Czas obszedł się z nimi łaskawie. Współczesne nagrobki na pewno nie wytrzymają tyle czasu. Litery wykute w twardej skale były czytelne. Nawet rzeźbione aniołki miały całe skrzydła i wszystkie rączki. W takich grobach nie chowano byle kogo. To musieli być bogaci ludzie.

Wizyta w pałacu i duchy z przeszłości

Z rozmów z mieszkańcami i proboszczem wiedział, że za parkiem na skraju wioski stoi stary zrujnowany pałac. Dziennikarz postanowił sprawdzić, czy przypadkiem nie mieszkała tam rodzina Schneiderów.
Ściemniało się już, gdy pieszo dotarł pod bramę pałacu. Komary cięły niemiłosiernie i nawet ciągłe machanie rękoma nie chroniło przed irytującymi owadami. Raz za razem, kolejny amator cudzej krwi ginął pacnięty otwartą dłonią.
W czasach minionego ustroju zapewne znajdowała się tu dyrekcja PGR- u. Obok dobudowano kilka budynków gospodarczych. Pasowały jak sandały do eleganckiego garnituru. Może trochę zniszczonego, ale bryła pałacyku ciągle mogła się podobać. Zabite deskami drzwi wejściowe nie pozostawiały wątpliwości. Po wyprowadzce państwowych gospodarzy raczej nikt już tutaj się nie mieszkał.
Okna przez lata robiły za tarczę strzelnicą dla wiejskich łobuzów. Nie musieli rzucać zbyt celnie, na wybycie wszystkich szyb w oknach i tak mieli dużo czasu. Budynek stojący przez wiele lat bez właściciela był łatwym celem i szybko popadł w ruinę.
- Stracony czas – burknął do siebie dziennikarz zabijając kolejnego namolnego owada próbującego nakarmić się jego kosztem.
Rozłoszczony Maciej Wolski zwrócił jednak uwagę na jeden szczegół. To wystarczyło, by wycieczkę uznał za wartą straconego czasu i krwi oddanej komarom.
Nad wejściem zauważył podniszczoną płaskorzeźbę. Kolejni gospodarze obchodzili się z budynkiem fatalnie, szkoda było im pieniędzy na remonty, a na pewno już nie zamierzali odrestaurowywać ozdobnych detali. Jednak płaskorzeźba, choć mocno zniszczona, to bez trudu dało się zauważyć ozdobne duże litery „sch”.
- Jak nic Schneider – ocenił. – tylko co mi po murach, które nie potrafią mówić.
Obszedł wokół budynek. Znowu szczęście mu dopisało. Na tyłach pałacu znajdowały się budynki dawnej służby. W jednym oknie dojrzał niebieskie światło. Migało z różnym natężeniem. Wewnątrz ktoś oglądał telewizję.
Podszedł ostrożnie do chałupy. Niepewnie rozglądał się wokół. Ściemniło się już prawie zupełnie. Nie był to dobry czas na niezapowiedziane wizyty na wsi. W takich miejscach ludzie potrafią spuścić psy z łańcucha i zupełnie się nie przyjmują, że mogą kogoś zaatakować. Swoich ze wsi nie ruszą, ale potrafią pogonić obcego z miasta.
- Jest tam kto? – krzyknął i jednocześnie energicznie zapukał w okno nasłuchując, czy nie nadbiega pies.
Cisza. Zapukał jeszcze raz, tym razem o wiele głośniej.
Ze środka dobiegł jakby odgłos odsuwanego krzesła i po chwili drzwi się uchyliły.
Mężczyzna był w tym wieku, w którym równie dobrze mógł mieć 90 jak i tylko niewiele ponad 60 lat. Ciężka praca i alkohol potrafią przyspieszyć upływ lat.
- Czego? – rzucił nie zważając na dobre maniery.
- Chciałem się czegoś dowiedzieć o Schneiderach? – postanowił nie owijać w bawełnę. Czasem szczerość potrafiła zdziałać więcej niż dziesiątki podchwytliwych pytań.
Staruszek obrzucił dziennikarza badawczym wzrokiem. Żurnalista przysiągłby, że zauważył w oczach iskierki zainteresowania.
- Kto pyta?
- Szukam informacji w związku…- na chwilę zawiesił głos i zaraz odważnie dokończył – w związku z dzisiejszym znaleziskiem.
- Chodzi panu o te cztery szkielety? – staruszek zaskoczył go.
- Tak, właśnie. Dowiedziałem się, że Schneider tu mieszkał – dziennikarz zaczynał mieć nadzieję, że w przeciwieństwie do reszty mieszkańców staruszek okaże się bardziej rozmowny.
- Stare dzieje. Pan wie, że tych nieszczęśników było więcej? – otworzył szerzej drzwi i wpuścił gościa do środka.
- To zaczęło się tuż przed wojną. Pierwsza zniknęła dziewczynka od Majchrzaków – staruszek rozpoczął opowieść. Wyglądało no to, że dziennikarz w końcu trafił na właściwego informatora – Potem były kolejne dziewczynki, a potem przyszedł wrzesień 1939 i wszystko się zmieniło. Ginęły tylko polskie dzieci, zawsze młode dziewczynki. Nie mieliśmy do kogo pójść, bo kto miał się przejmować polskimi dziećmi. Tak było przez całą wojnę. Nawet domyślaliśmy się, kto za tym stoi. Bernard Schneider najmłodszy syn właściciela pałacu. Był trochę kulawy i trochę głupawy, dlatego jako jedyny mężczyzna stąd nie trafił na front. Nie nadawał się na wojnę.
Jak zbliżała się wiosna 1945 to chłopi ze wsi szykowali się, żeby zrobić z głupkiem porządek po swojemu, ale gdzieś zniknął. Potem wkroczyli Rosjanie i zrobili to za nas. Pamiętam tych rozstrzelanych. Kazali nam ich zakopać, a my oglądaliśmy dokładnie twarz każdej ofiary. Chcieliśmy zobaczyć młodego Schneidera, ale kuternogi tam niebyło.
Jak po wojnie przyjeżdżali z Niemiec dawni mieszkańcy wsi to proszę się nie dziwić, że Polacy bledli ze strachu. I nie chodziło o budynki, nikt nie bał się, że przyjechali po swoje. Wszyscy bali się, że zobaczą Bernarda Schneidera. Dzisiaj znaleźli cztery ofiary, ale ich było więcej. Pan myśli, że we wsi straszą ci biedacy zastrzeleni przez Rosjan. To tylko taka bajka dla proboszcza, wszyscy i tak modlili się za dusze tych biednych dziewczynek.

Śledztwa nie będzie

- Nie mam dla pana dobrych wiadomości – prokurator rozpoczął rozmowę z dziennikarzem. – Nie będzie tematu o morderstwie dzieci. Dokładne badanie wykazało, że są to szkielety z lat 30- tych z XX wieku. Całkiem możliwe, że nawet sprzed wojny. Wcale nie muszą to być ofiary niemieckich oprawców. Ale to znalezisko przyspieszyło decyzję. Cały teren wioski zostanie dokładnie zbadany. Fundacja Pomost zadeklarowała się, że poszuka masowej mogiły jeńców niemieckich rozstrzelanych pod koniec wojny. Będzie miał pan wtedy temat.
- Mnie interesują te dzieciaki. Jak zginęły? – dopytywał się dziennikarz.
- Po tylu latach to już się nie da tego ustalić. Lekarz nie znalazł żadnych złamań i uszkodzeń kości. Czaszki też były całe.
- No tak, po uduszeniu, zgwałceniu po tylu latach nie pozostaje żaden ślad – podsumował Wolski.
- Wy dziennikarze to wszędzie chcielibyście widzieć spektakularne zbrodnie. Za dużo kryminałów się naczytaliście.
- Może i tak, ale cztery ciała zakopane w jednym miejscu i to tak płytko. Sam pan przyzna, że wygląda to dziwnie.
- Na szczęście to praca dla historyków, a nie prokuratora. Pan wie, że nasza Średnica i niemieckie Bredau to wyjątkowe wioski – nagle zmienił temat.
- Tak, w jakim sensie? – dziennikarz podchwycił wątek.
- Niech pan spojrzy – prokurator obrócił w jego stronę ekran komputera. – To niemiecka wioska Bredau, jej mieszkańcy to w 80 procentach dawni obywatele przedwojennej Średnicy. O przepraszam wioski Bredau, bo właśnie tak nazywała się Średnica za Niemca. Rzadko się zdarzało, by podczas powojennych przesiedleń mieszkańcy trafiali dokładnie do tej samej miejscowości. Co ja mówię. Oni po wojnie wysiedli w szczerym polu i założyli od nowa swoją wioskę. Dlatego tak mało tam nowej ludności. I niech pan popatrzy na tę stronę w internecie, oni cały czas podtrzymują pamięć o swojej rodzinnej wiosce pozostawionej na terenie obcego państwa.
- Tu jest dokładna mapa przedwojennej Średnicy z naniesionymi nazwiskami, gdzie mieszkały konkretne rodziny – wykrzyknął poruszony dziennikarz. – Schneider, gdzie jest ich pałac?
- O, tutaj – wyjaśnił prokurator wskazując końcem długopisu posiadłość na końcu wsi. Dlaczego pana oni tak interesują?
- Część mieszkańców obwinia za śmierć dziewczynek właśnie młodego Schneidera. Prawdopodobnie to jego ofiary pan znalazł – wyjaśnił poekscytowany Wolski.
- Eeee, przesadza pan, to tylko plotki. Legenda jak nasza głupia czarna wołga z czasów komuny. Ale coś panu pokażę – odpowiedział szybko śledczy otwierając teczkę z aktami. Chwilę przekładał jakieś papiery i za moment położył na stole zdjęcie.
Dziennikarz w pierwszej chwili nie rozpoznał co jest na fotografii.
- To dłoń dzieciaka z wykopu, w zasadzie kości dłoni, ale niech pan się przyjrzy dobrze co znajduje się w środku.
Po chwili wyjął drugą fotografię, na której znajdowało się zbliżenie na mały metalowy przedmiot. Wyraźnie widać było tłoczenia liter „sch”
- Ten guzik trzymała w zaciśniętej dłoni ofiara – wyjaśnił.
- Schneider – krzyknął dziennikarz.

Trop prowadzi do wioski na terenie Niemiec

Marcinowi Wolskiemu nie udało się namówić szefa na wystawienie delegacji na podróż służbową do Bawarii do małej wioski o nic nie mówiącej nikomu w redakcji nazwie Bradau.
Redaktor naczelny nie chciał słuchać opowieści o zbrodni dokonanej przed wojną.
Ambitny dziennikarz nie miał innego wyjścia. Wziął kilka dni wolnych i na własny koszt pojechał do Niemiec.
Do działania przekonała go krótka rozmowa z Helmutem Knophen, administratorem i redaktorem niemieckiej strony o przedwojennej Średnicy.
Niemiec wyjątkowo dobrze radził sobie z językiem angielskim.
- Zna pan Bernarda Schneidera? – spytał zaraz na początku rozmowy.
- Znam – usłyszał suche potwierdzenie po drugiej stronie telefonu.
- Pewnie pan nie słyszał, ale właśnie w Średnicy odkopano cztery szkielety dzieci. Prokurator datuje ich śmierć na lata tuż przed wojną – poinformował.
- To nie jest rozmowa na telefon – usłyszał w odpowiedzi i już wiedział, że musi się wybrać osobiście i przekonać się jak wygląda sytuacja w niemieckim Bredau.
Sunął trzypasmową autostradą i patrzył jak na ekranie nawigacji ubywa kilometrów dzielących go od celu. Prowadził w myślach wstępne obliczenia. Młody Schneider pewnie w 1939 miał około 20 lat, może trochę mniej. Dodając 76 lat dzielące go od tamtych wydarzeń wychodziło trochę ponad 92 lata. Możliwe, że Bernard Schneider jeszcze żyje. Co pamięta, czy jest mordercą, czy będzie chciał rozmawiać? Pytań pojawiało się mnóstwo.
Helmut Knophen przyjął go w malowniczym wiejskim domku. Tutaj każdy drobiazg miał swoje miejsce. Chałupa bardziej przypominał skansen niż dom mieszkalny.
Gospodarz okazał się mężczyzną około 50- letnim. Trochę to uspokoiło dziennikarza, ale z drugiej strony zaczynał się denerwować, że nie uzyska od niego zbyt wielu informacji.
- Tak, znam doskonale opowieści o zaginięciach dziewczynek przed i w czasie wojny. Nie prawdą jest, to co mówią Polacy, że ginęły tylko wasze dzieci – od razu przeszedł do sedna sprawy. – Jestem z zawodu historykiem. Ta strona o waszej, to znaczy także naszej wiosce, to moje dzieło. Dużo czasu straciłem na zebranie wiarygodnych opowieści.
- I? – poganiał go polski dziennikarz.
- Przed wojną zaginęło na pewno 6 dziewczynek i dwie pochodziły z niemieckich rodzin – po chwili dodał, zupełnie jakby oczekiwał, że zniknięcie także niemieckich dzieci czyniło podejrzanymi również Polaków.
- Ale wróćmy do młodego Schneidera, to jeden z nielicznych mężczyzn, który pozostał we wsi w czasie wojny.
- Tak to prawda. Niemcy pojechali na wojnę. Stary Szneider był już za wiekowy, zresztą był emerytowanym pułkownikiem. Gdyby był ciut młodszy, to również pod koniec wojny trafiłby na front, ale on ledwo chodził. Dlatego dali mu spokój. Polacy też nie mieli lepiej. Kto podpisał listę i stał się volksdeutschem również trafiał na front, a reszta pojechała w głąb Niemiec na roboty. W kraju bardzo brakowało męskich rąk do pracy.
- Bernard żyje? – dziennikarz miał dość słuchania opowieści z czasów wojny, które doskonale znał.
- Nie, zmarł w 1947. Ledwo postawiano nowe domy, a on chyba nie wytrzymał stresu. Tutaj przyjechał tylko ze swoją matką. Ojciec został rozstrzelany w Polsce przez Rosjan, a bracia nie wrócili z kampanii wschodniej. Chłopak powiesił się zimą w lesie.
- Nie rozumiem, to co w tej historii jest takiego strasznego, że nie chciał mi pan tego powiedzieć przez telefon – Wolskiemu coraz trudniej było ukryć poirytowanie. Wszystko wskazywało na to, że stracił czas i niepotrzebnie przejechał setki kilometrów.
- Tu w Niemczech na przełomie 1945 i 1946 roku zniknęły również dwie dziewczynki – oznajmił historyk. Zapadła kłopotliwa cisza. W takiej sytuacji nie było wątpliwości, że za zaginięciem dzieci w Polsce jak i w Niemczech stoi prawdopodobnie ta sama osoba i na pewno jest ona Niemcem.
- Rozumiem, że do zaginięć doszło przed śmiercią Bernarda? – zadał to pytanie, ale już znał odpowiedź.
- Niestety w plotkach opowiadanych przez mieszkańców w czasie wojny było chyba dużo prawdy. Tak, po śmierci Schneidera już nic złego się nikomu nie stało.
Dla Marcina Wolskiego, który wielokrotnie w gazecie opisywał kryminalne historie było jasne, że po tylu latach trudno będzie udowodnić, że zmarły tuż po wojnie Niemiec odpowiadał za śmierć zaginionych dziewczynek. Co prawda w Polsce natrafiono na zwłoki jego ofiar, ale tutaj w Niemczech nigdy nie znaleziono ciał. Po tylu latach rzeczywiście ta historia zainteresuje co najwyżej historyków. Prokurator się nią nie zajmie.

Ostatnie zdjęcie na cmentarzu i nowy trop

Po rozmowie z Helmutem Knophenem Wolski udał się jeszcze na wiejski cmentarz. Przed powrotem do domu chciał zobaczyć grób Bernarda Schneidera.
Wizyta na cmentarzu potrafi dużo powiedzieć o przeszłości miejscowości. Tak było w tym przypadku. Cmentarz był niewielki. Nie było na nim starych grobów. Bez trudu pod samym płotem odnalazł poszukiwany grób.
Bernard Schneider zm. 23.03.1947. Żadnych śladów zniczy, uschniętych kwiatów. Wszystko wskazywało, że nikt tutaj nie przychodzi.
Wolski wykonał kilka fotografii.
- Tutaj kończy się historia – rozmyślał stojąc nad grobem. Zatopiony w myślach nie zauważył mężczyzny, który stanął tuż za nim.
- Pan go znał? – zapytał po niemiecku nieznajomy. Pytanie przestraszyło dziennikarza, który myślał, że na cmentarzu jest sam.
- Nie, ale dużo się o nim dowiedziałem. Jestem dziennikarzem – szybko wyjaśnił.
Rzucił okiem w kierunku nieznajomego. Za nim stał około 60- letni mężczyzna. Schludnie ubrany, z niewielką siwą brodą i elegancką laską w ręku. W Polsce już dawno takie przestały być modne, nawet wśród osób w bardzo podeszłym wieku.
- I uwierzył pan w samobójstwo? – to pytanie zupełnie zaskoczyło Wolskiego. Tego najbardziej nie lubił w pracy dziennikarza. Kiedy kończył już temat, zebrał wystarczająco dużo informacji, rozmawiał ze wszystkimi świadkami, których uważał za ważnych i wiarygodnych, kiedy miał już całą historię w głowie odtworzoną i nagle pojawiał się nowy trop, rzucający nowe światło na sprawę.
- To nie było według pana samobójstwo? – podtrzymał rozmowę mając jednak nadzieję, że jego praca dobiegła końca.
- Tam dalej jest grób matki jednej z zaginionych dziewczynek – podniósł laskę i wskazał w stronę środka cmentarza. – Umarła i nigdy nie dowiedziała się prawdy o swojej córce. Ale mieszkańcy nie mieli wątpliwości, kto odpowiada za te zaginięcia. W marcu 1947 przyszli pod chałupę młodego Schneidera. Chcieli po swojemu załatwić sprawę, ale on ich dojrzał i uciekł do lasu. Kilku mieszkańców pobiegło za nim. Nie zamierzali odpuścić.
- Spokojnie, spokojnie – dziennikarz przerwał opowieść. – Dlaczego dopiero tutaj. Dlaczego mieszkańcy milczeli w czasie wojny w Polsce. Przecież byli świadkami poprzednich zaginięć dzieci.
- W Polsce podczas wojny żył jeszcze stary Schneider. W wojsku go nie chcieli, ale emerytowany pułkownik był największym fanatykiem Hitlera. On od razu uwierzył w jego brednie. Miał jeszcze układy wśród wojskowych. Wysłał swoich synów na wojnę i pilnował by inni ze wsi również godnie służyli niemieckiej armii. Wszyscy się go bali. Nikt nie chciał się narazić. Mieszkańcy łudzili się, że w ten sposób uda się im uchronić dorastających synów przed wojskiem. Pan sobie wyobrazi, że nawet tego przygłupiego swojego Bernarda chciał wysłać do walki. Niestety nie chcieli go. Dla naszego nieszczęścia i tych dziewczynek, które zdołał skrzywdzić. Po wojnie, gdy zabrakło starego, a z wojny wrócili mężczyźni i znowu zginęły dwie dziewczynki, to nikt nie chciał dłużej czekać. Na policję też nikt nie liczył. Takie czasy. Widzieliśmy dość śmierci, jedna więcej w słusznej sprawie nic nie zmieniła.
- Powiesiliście go sami w lesie – dziennikarz w lot złapał to co chciał powiedzieć mu starszy pan.
- O! tego nie powiedziałem, spytałem tylko, czy pan wierzy w jego samobójstwo – odpowiedział staruszek i podreptał w stronę środka cmentarza.
Marcin Wolski nie gonił go. Domyślał się, że już więcej nic od niego się nie dowie. Za moment zauważył, jak nieznajomy zapalał znicz na grobie, który wskazywał poprzednio laską.

Nazwiska i imiona bohaterów zostały zmienione. Prawdziwe nazwy opisanych miejscowości na polskim Pomorzu i niemieckiej Bawarii są zupełnie inne. Prokurator śledztwo umorzył.


Beznadziejny łamaga z podstawówki

Beznadziejny łamaga z podstawówki




Wojciech Kozebski uważał się za szczęściarza. W życiu wyszło mu, choć start miał ciężki. Urodził się w małej miejscowości koło Poznania. W dzieciństwie był drobnym chłopcem i raczej nie rządził w podwórkowej grupie łobuzów, wysiadujących na osiedlowym trzepaku.
Wolał pamięcią nie wracać do tego okresu. Okularnik i szkolny prymus był tylko wtedy potrzebny, kiedy koledzy chcieli odpisać zadania domowe przed lekcją lub podczas szkolnej klasówki.
Do zespołu piłkarskiego nie był wybierany. Dziewczyny nie czerwieniły się, gdy z nimi rozmawiał. Przez cały okres szkolny nie odważył się spytać żadnej koleżanki, czy będzie z nim „chodziła”.
Na studiach było podobnie. Dostał się na prawo na poznańskim uniwersytecie. Kiedy koledzy z innych kierunków rozsmakowywali się w życiu studenckim on zakuwał w akademiku.
Po zdobyciu tytułu magistra prawa dostał pracę w dużej spółce działającej na rynku obrotu nieruchomościami. Wkrótce firma zajęła się również budową mieszkań.
Kiedy poznał Monikę szybko postanowił nadrobić stracony czas. O dziwo dziewczyna nie widziała w nim tylko niezdarnego okularnika z czasów szkolnych. Poszedł na całość. Kilka randek w dobrych kawiarniach, wieczory w pubie oraz w kinie i zdobył się na odwagę, by zaproponować ukochanej wizytę w wynajmowanej przez siebie kawalerce.
Prawdziwym mężczyzną stał się późno, ale za to z jaką skutecznością. Szybko okazało się, że dziewczyna jest w ciąży. Było huczne wesele oraz kupno mieszkania na kredyt.

Czas na małe szaleństwo

Młody prawnik błyskawicznie piął się po szczeblach kariery zawodowej. W końcu dostał nawet własny gabinet w firmie. Na drzwiach z dumą powiesił tabliczkę z napisem „prezes”.
Rodzina powiększyła się jeszcze o jedno dziecko. I choć wszystko z boku wyglądało znakomicie to Wojciech odczuwał jakiś niedosyt.
W wieku 40 lat pana prezesa, ojca dwójki dzieci ta mała stabilizacja zaczynała uwierać. Szczególnie, że dojrzał coś czego nie doświadczył w młodości. Kiedy z kolegami wybierał się czasem na piątkowe męskie wypady na piwo zauważył, że kobiety patrzą na niego inaczej niż w przeszłości.
Może jednak dobra praca, drogi garnitur, modne okulary, luksusowe auto potrafią zmienić nieśmiałego chłopczyka w pozbawionego skrupułów łamacza kobiecych serc?
Jednak jak dotąd mimo kilku okazji nie pozwolił sobie na romans, czy choćby zdradę z przypadkowo poznaną studentką w pubie.
- Wojtku, idziesz z nami dzisiaj poszaleć na miasto? – odebrał telefon od swojego kolegi pod koniec pracy. Chwilę wahał się, ale w propozycji pojawił się kolejny element, który mocno wpłynął na zmianę decyzji. – Idziemy paczką do klubu go go. Będzie zabawa.
Nigdy nie był w takim miejscu. Nagie modelki tańczące na rurze znał tylko z filmów. Postanowił złapać byka za rogi i ku zaskoczeniu kolegi ochoczo zgodził się na propozycję.
Przed oczyma stanęły mu atrakcyjne dziewczyny w mini spódniczkach, które zawsze spotykał podczas piątkowych wypadów z kolegami. Z parasolkami z napisem klubu i ulotkami zaczepiały mężczyzn w okolicy Starego Rynku. Dotąd nawet nie pomyślał, że może zdecydować się na tak odważny krok. Ograniczał się do podziwiania ich długich nóg i zgrabnych tyłeczków.
W domu przygotowania do wieczornego wypadu zaczął od małego kłamstwa. Kiedy żona zauważyła, że zakłada świeżą koszulę od razu wyczuła, że coś się świeci. Piątek wieczór, prysznic, koszula i lekki zapach perfumów?  Kobieta zwietrzyła podstęp.
  -Kochanie dokąd się wybierasz?- usłyszał.
  -Umówiłem się z kolegami z pracy na piwo w pubie na starym. Paweł ma urodziny – skłamał szybko uważając, by się nie zaczerwienić.
   -Może wyjdziemy razem- próbowała jeszcze zmienić plany.
   -To męski wieczór- tym razem powiedział prawdę do klubu go go wpuszczani są tylko mężczyźni.
Burknęła coś pod nosem, ucałowała męża w drzwiach. Zauważył, że jeszcze dyskretnie spojrzała na jego dłonie, by upewnić się, czy obrączka jest na swoim miejscu.

Pan prezes bierze byka za rogi

Było już kilka minut po dwudziestej pierwszej, gdy dotarł na Stary Rynek. Ciepły majowy wieczór, ogródki piwne jeszcze świeciły pustkami, uliczne latarnie już się paliły. Po płycie rynku przechadzali się powolnym krokiem zakochani trzymając się za ręce, szybszym krokiem podążali samotni amatorzy złocistego trunku w poszukiwaniu wolnego miejsca, w którymś z licznych pubów. Między nimi spacerowały dziewczyny z różowymi parasolkami. Jedna z dziewczyn, tanecznym krokiem, pięknie kołysząc biodrami zbliżyła się do czekającego na kolegów Wojtka.
  -Zapraszamy do lokalu, drinki  i piękne dziewczyny czekają na pana- zwróciła się do niego wciskając mu ulotkę klubu go go.
Miły dodatek do lokalu- pomyślał podziwiając głęboki dekolt dziewczyny. Nawet mieszkańcy, którzy nie chcą zapłacić za striptiz w lokalu dostają ten sposób coś gratis. Na całym rynku doliczył się pięć różowych parasolek. Blondynki, brunetki...zanucił zadowolony obserwując zgrabne nogi dziewczyn i głębokie dekolty ukazujące piersi w rozmiarze nieco większym niż standard.
  -Macie już dość spotkań przy meczach, w których Polacy i tak nie zdobywają bramek?
A może chcecie odpocząć od zazdrosnych żon i potrzebujecie prawdziwie męskiej rozrywki?
Może nie masz pomysłu, gdzie zaprosić kumpli, czy nowych kolegów z pracy? – przeczytał w ulotce.
Gdy tylko na rynku pojawił się pierwszy kolega od razu zaproponował by pójść do klubu. Zdecydowali się w środku poczekać na resztę.
Bilet wstępu kosztował 30 złotych, ubożsi o tę niewielką sumę weszli do środka odprowadzani czujnym wzrokiem rosłego ochroniarza. Młodzieniec o posturze zapaśnika wyglądał śmiesznie opakowany w trochę za mały garnitur.
Lokal wystrojem w zasadzie niczym nie różnił się od tradycyjnego pubu, długi bar z hokerami, na sali przytulne boksy ze stolikiem i kilkoma krzesłami lub dużą kanapą. Na środku scena, metalowe rury do tańca i migające światło. Szybko ocenił publikę, w większości panowie po trzydziestce, selekcja na bramce odrzuciła agresywnych osiłków w dresach, od których aż się roiło w sąsiednich lokalach. W drogim garniturze pasował do tego towarzystwa.
Zamówił piwo w dość  znośnej cenie i usiadł przy barze. Nie miał doświadczenia w podrywaniu, nie wiedział, że samotny mężczyzna siedzący przy barze oznacza – przyszedłem na podryw.
  -W cenie biletu masz nudny pokaz w głównej sali, a ja mogę zatańczyć tylko dla ciebie, pokaz indywidualny w sali obok- zaproponowała blondyneczka zajmując krzesło obok niego.
  -Na razie dziękuję, popatrzę, wypiję piwo, ale z chęcią pogadam- zaproponował.
  -To zamów mi drinka- odpowiedziała z uśmiechem. Nie potrafił odmówić.
Blondynka była naprawdę ładna, makijaż stonowany, sukienka niezbyt krótka i tylko dlatego, że założyła nogę na nogę mógł przekonać się, że jest co podziwiać.
Wybrany przez nią drink był  znacznie droższy od jego piwa - ale co tam, piątek wieczór zaszaleję - postanowił.
  -Jak ci się pracuje? –spytał.
  -Dobrze- usłyszał odpowiedź i dotarło do niego, że zadał wyjątkowo drętwe pytanie.
  -Jestem tu pierwszy raz- zaczął jeszcze raz.- I bardzo mi się tu podoba.
  -Dla mnie kiczowato- odważnie skrytykowała swój zakład pracy.
Rozmowa jeszcze długo się nie kleiła. Nie potrafił zdobyć zaufania dziewczyny. Może kolejne drinki, a może fakt, że nie był zbyt natarczywy i w ogóle nie poruszał tematu seksu, tańca i tego wszystkiego, co sprowadza tu większość facetów spowodował, że dziewczyna w końcu wyluzowała i zaczęła szczerze opowiadać o sobie.
Koledzy widząc, że ich nieśmiały prezes szybko wyrwał fajną dziewczynkę usiedli przy innym stoliku.

Zabawa na całego

Przy kolejnych drinkach dowiedział się, że skończyła szkołę baletową. Zrozumiał dlaczego jej figura była zupełnie inna niż pozostałych tancerek. Małe piersi dziewczyny na pewno nie pomagały w tej pracy.
  -Nie mogłam znaleźć roboty w moim zawodzie, a na wieś nie miałam zamiaru wracać. W sumie jak się zastanowi, to w zasadzie ta praca jest zgodna z moim wykształceniem, jak zaczekasz to jeszcze pogadamy, teraz moja kolej na występ na scenie.
Obserwując jej taniec na scenie przekonał się, że nauka w szkole baletowej nie poszła na marne. Większość mężczyzn doceniła jej występ, widać było z jakim zainteresowaniem patrzyli na jej gibkie ciało.
  -Ta twoja panienka nieźle się rusza- z dziwnym błyskiem w oku ocenił kolega zamawiając piwo u barmana, jak się gada?- dopytywał się zaciekawiony, a może trochę zazdrosny.
Dziewczyna po pokazie usiadła obok Wojtka. Namówiła go na kupno kolejnego drinka. Spoglądając na jego pusty kufel piwa również i jemu zaproponowała zmianę napoju. Oczywiście za wszystko płacił pan prezes.
  -Jak sobie radzisz z napalonymi facetami? – zapytał.
  -Normalnie, tak jak zawsze, jak w kolejce do kasy w markecie, na przystanku tramwajowym, przecież faceci podrywają mnie wszędzie można się przyzwyczaić.
 - Nie jesteśmy w końcu w kościele albo na rodzinnej imprezie – zauważył dowcipnie.
Zaczynało mu się tutaj podobać. Nagie pokazy dziewczyn na scenie, śliczna dziewczyna obok niego, do tego wszystkiego alkohol krążący w żyłach dodawał odwagi.
Sukces jej występu spowodował, że znalazł się na sali chętny na pokaz indywidualnego tańca w wykonaniu jego towarzyszki.
  -Zapłacisz 100 złotych to zatańczę dla ciebie i będziemy mogli jeszcze pogadać- próbowała ratować sytuację.
Przed oczyma stanęły mu sceny z przeszłości, ładne laski zawsze wybierały jego kolegów, nawet przeciętna dziewczyna z klasy nie była nim zainteresowana i teraz, kiedy ma możliwości ma odpuścić.
Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu banknotów. Niestety drinki były tak drogie, że wypłacone w bankomacie pieniądze już dawno zostały wydane.
- Możesz zapłacić kartą – powiedziała widząc jego problem. Z łobuzerskim uśmiechem na ustach zaciągnęła go do pokojów na górę. Przechodząc obok stolika swoich kolegów ujrzał uniesione w górę kciuki. Czuł się zwycięzcą, zdobył najładniejszą dziewczynę w lokalu. Za chwilę piękna blondynka zatańczy tylko dla niego.

Za pieniądze można mieć więcej

Sala na górze była mała. W kącie znajdowała się rura na której jego zwinna blondynka wykonywała iście cyrkowe popisy zrzucając z siebie kolejne ciuszki. Pan prezes siedział na wygodnej kanapie i z drinkiem w ręku przyglądał się fascynującemu popisowi.
Kiedy dziewczyna zdjęła bluzeczkę i stanik zobaczył jej piękne piersi. Wcale nie miała tak małych jak sądził. Obserwował prawie nagą tancerkę i z poczuciem tryumfu pomyślał o swoich kolegach z małej miejscowości.
Z jego klasy tylko on skończył wyższe studia. Pracował w dużej firmie. Jego dawni kupmle mogli się cieszyć jeśli mieli jakąkolwiek pracę, a on tymczasem zarabiał wielkie pieniądze.
Znajomi z podwórka utknęli w dziurze zabitej dechami i robili kolejne dzieci dziewczynom, które w dawnych czasach pogardzały jego zalotami.
- Życie jest jednak sprawiedliwe – pomyślał, gdy naga kobieta usiadła mu na kolanach. Wyciągnął przed siebie ręce i chwycił tancerkę za piersi, musiał się przekonać, czy to nie jest sen.
- Kotku musimy wracać na dół, czas minął – wywinęła się zgrabnie z jego ramion i kręcąc zalotnie małym tyłeczkiem poszła w kierunku drzwi.
Musiał działać rozważnie. Co prawda prawdziwy myśliwy nie wypuszcza zwierzyny ze swoich łap, ale polowanie z nagonką rozpoczęło się. Były kolejne drinki i rozmowa.
Podając po raz kolejny kartę kredytową barmanowi zdobył się na chwilę opamiętania. Choć czuł, że jest już mocno pijany to nie przestał trzeźwo myśleć. Konto w banku mieli wspólne z żoną. Małżonka miała pełny wgląd w transakcje jakie dokonywał. Dotąd to mu nie przeszkadzało, ale teraz pozostawiony nierozważnie ślad dobrej zabawy w klubie go go groził wpadką. Domowe awantury były mu niepotrzebne. Wiedzę jak zachować ma się zdradzający małżonek czerpał filmów. Przecież nigdy dotąd nie był w takiej sytuacji.
Na szczęście miał jeszcze firmową kartę kredytową. Postanowił dla zatarcia śladu płacić przy jej użyciu. Szef miał zaufanie do swoich najbliższych podwładnych. Tylko co jakiś czas prosił o rozliczenie za rachunki opłacane ze służbowych środków. Będzie miał czas, by brakującą kwotę wpłacić. W ten sposób żona nie zauważy dużych wydatków dokonanych w jeden wieczór.
- Jestem sprytny - uśmiechnął się do swoich myśli i zaraz ponownie poprosił o kolejny taniec tylko dla niego.
- Przepraszam bardzo, ale musi pan podpisać takie małe oświadczenie. Wie pan to nie to, że nie mamy do pana zaufania. Wprost przeciwnie, wygląda pan na faceta z klasą, ale proszę nas zrozumieć. Usługi w naszym lokalu nie są dla każdego. Zdarzało się, że pijany mąż wydał trochę za dużo, a potem szedł na policję i mówił, że ktoś skradł mu kartę. Proszę podpisać, tylko oświadczenie, że to pan dobrowolnie za pomocą karty płacił za zamówione drinki i ...taniec – dokończył z miłym uśmiechem wskazując na siedzącą obok niego dziewczynę.
Cóż było począć. Rzucił okiem na podsunięte pismo. Jako prawnik nie widział w tym niczego złego. Całkowicie rozumiał takie postępowanie. Podpisał, zapłacił za kolejny pokaz i za chwilę w pokoju sam na sam podziwiał piękne ciało blondynki.
- Kotku za pieniądze można mieć więcej – naga dziewczyna szepnęła mu zalotnie do uszka.
- Co jeszcze więcej? – spytał zaskoczony.
- Przy następnym pokazie szepnę barmanowi i będziesz musiał zapłacić trochę więcej, ale będą już cała twoja. Zrobisz ze mną co zechcesz. Chyba nie chcesz powiedzieć, że taki podrywacz zadowoli się tylko patrzeniem. Jesteś prawdziwe ciacho – zaproponowała będąc w jego ramionach, a dla szybszej decyzji całowała go namiętnie po szyi.
Teraz już miał pewność, że dzisiaj zdradzi żonę. Takiej okazji nie potrafił odpuścić.
Przy barze wypili kolejne drinki. Dziewczyna zażyczyła sobie francuskiego szampana. Świat pod wpływem alkoholu i emocji wirował w strasznym tempie.
Wojtek jeszcze nigdy nie był tak pijany, ale uznał, że chwila jest wyjątkowa. Zamawiał kolejne napoje, nie żałował sobie niczego. W pewnym momencie poczuł się źle, dla blondynki zostawił kolegów samych.. Postanowił im to wynagrodzić,  w ramach przeprosin złożył u barmana ekstra zamówienie do ich stolika. Oprócz kilku butelek alkoholu również i dla nich opłacił indywidualny taniec dziewczyn w pokoju na górze. Niech wiedzą, że prezes potrafi mieć gest.

Bolesne przebudzenie

Obudził się na ławce w parku. Zziębnięty gdyż noce wiosną potrafią być chłodne. Nie pamiętał wiele z poprzedniego wieczoru. Jak przez mgłę widział zgrabną blondynkę tańczącą na rurze. Potem siedziała naga u niego na kolanach. Wiedział, że miał ochotę na więcej, ale nie pamiętał, czy zdradził żonę. Nie pamiętał zakończenia wieczoru.
Nie miał przy sobie żadnych pieniędzy, a przecież wiedział, że przed imprezą wypłacił z bankomatu całkiem sporą sumę. Wystarczyła, by upoić alkoholem pluton rezerwistów wracających do cywila po odbębnieniu zasadniczej służby wojskowej, a co dopiero niedoświadczonego w nocnych libacjach prawnika.
Na szczęcie nie zgubił kart kredytowych, ciągle spoczywały w portfelu. Jak przez mgłę przypominał sobie scenę podawania barmanowi karty. To było na samym początku balangi.
Olbrzymi ból głowy nie pozwalał na zebranie myśli. Z trudem powlókł się w kierunku rynku.
W najbliższym bankomacie sprawdził stan salda na obu rachunkach.
- Brak dostępnych środków – odpowiedź bezdusznej maszyny brzmiała jak wyrok. Został oszukany.
Jako prawnik wiedział, co robić w takim przypadku. Bez zastanowienia poszedł na policję zgłosić kradzież. Zdenerwowany nie pomyślał ani razu o swojej żonie. Znał doskonale wysokość środków dostępnych na obu kartach. Liczne zera latały mu przed oczyma potęgowane przeraźliwym kacem.
Dyżurny na policji cierpliwie wysłuchał jego relacji. Kazał poczekać.
- Zaraz zejdzie do pana śledczy, który zajmuje się tą sprawą. Nie jest pan pierwszym co dał się tak oszukać.
Słowa policjanta dodały mu otuchy, a więc nie wszystko stracone. Jak inni padł ofiarą dobrze zorganizowanej grupy oszustów. Policja już jest na ich tropie, jego zeznania pozwolą szybciej zakończyć ten proceder. Widział szansę na odzyskanie pieniędzy. Przecież został okradziony w legalnej knajpie. Ktoś skopiował jego pin z kart i bez jego zgody dokonał transakcji.
Policjant go przesłuchujący kiwał ze zrozumieniem głową. Spisał zeznania i na koniec zakomunikował.
- Raczej nie mam dla pana dobrych wiadomości. Pobierzemy od pana krew do zbadania. Jestem pewny ze znajdziemy ślady pigułki gwałtu. Podano to panu pewnie w jednym z drinków. Po kilku minutach stał się pan zwykłym automatem wykonującym usłużnie polecenia barmana. Kupował pan w barze niebotycznie drogie alkohole. Drinki po 6 tysięcy każdy, francuskie szampany w ilościach hurtowych. Noc była długa, można wiele pieniędzy wydać w takich warunkach, szczególnie, że kupował pan jeszcze napoje dla swojej przyjaciółki. Oficjalnie nie jest ona zatrudniona w tym klubie. Poznał ją pan tam i pragnąc zaimponować pięknej dziewczynie szastał wielkim szmalem.
- Jak nie pracownica, przecież tańczyła na rurze, zaprosiła mnie do pokoju – przerwał zdenerwowany.
- Każdy może zatańczyć w klubie, to w końcu zwykła dyskoteka, a pokój...no cóż potrzebował pan bezpiecznego pokoju na głośne sam na sam z dziewczyną to klub za drobną sumę wynajął panu lokal na chwilę.
- Przecież nikt normalny nie wydaje takiej kasy w jeden wieczór na drinki – bronił się prawnik.
- Dokładnie do tego samego zdania doszedł barman i żeby uniknąć posądzeń o kradzież podsunął panu oświadczenie, że jest pan świadomy wydawanej w lokalu dużej sumy pieniędzy. Przy okazji namawiał pana na pójście już do domu, przecież żona czeka. Tak będzie zeznawał barman, który pana obsługiwał – spokojnie tłumaczył kryminalny.
- Dobrowolnie, przecież sam pan mówił, że podano mi narkotyk – gorączkowo szukał wyjścia z beznadziejnej sytuacji.
- Jest pan prawnikiem, jestem ciekawy w jaki sposób udowodni pan, że narkotyk podano w drinku, a nie zażył go pan sam w toalecie w celu lepszej zabawy. Podejmuje się pan takiej misji w sądzie?
Wojciech myślał gorączkowo, na ile pozwała mu nadwyrężona alkoholowymi ekscesami głowa. Okiem doświadczone prawnika ocenił, że policjant mówi prawdę. Znalazł się w beznadziejnej sytuacji.
- Przecież musi być jakiś sposób, by udowodnić kradzież. To rozbój w biały dzień – krzyczał prezes widząc bezsilność organów ścigania.
- Nie jest pan pierwszym tak oszukanym. Prowadzimy intensywne działania, żeby ukrócić ten niecny proceder. Prokuratura jest również w to zaangażowana, nie wykluczamy aresztowań.
Może posadzeni za kraty na 24 godziny oszuści zmiękną i zaczną zeznawać. Na razie jesteśmy bezsilny. Na pocieszenie powiem, że nie stracił pan najwięcej.
Zrozpaczony i zmęczony balangą mąż poszedł do domu w fatalnym nastroju. Na razie postanowił żonie nic nie mówić. Nie miał odwagi. Nawet nie pamiętał, czy ją zdradził, czy nie. Nie wiedział również, ile dokładnie przepuścił forsy w lokalu.
Dopiero w poniedziałek po wizycie w banku podsumował straty. Ze swojego prywatnego rachunku stracił 20 tysięcy złotych, a z konta firmowego 40 tysięcy złotych.
Cały dzień w pracy głowił się jak odzyskać pieniądze i jak poinformować żonę o tym co się stało. Będąc w banku zlikwidował lokatę długoterminową i przelał środki na prywatne konto. Żona za szybko nie zauważy straty, to on w rodzinie zajmował się finansami.
Gorzej wyglądała sytuacja z kasą firmową. Nie miał takiej sumy do dyspozycji. Ratunkiem był tylko kredyt.
Jeśli prokuraturze nie uda się udowodnić oszustwa to przez kilka lat będzie w tajemnicy przed żoną spłacał kredyt zaciągnięty na uregulowanie manka na  firmowej karcie.
Dodatkowo pozostała jeszcze sprawa zdrady. Cały poniedziałek w pracy starał sobie przypomnieć, czy do niej doszło.
- Ale jestem łoś, przepuściłem 60 tysięcy i nawet nie przeleciałem panienki. Jednak jestem ciągle tym samym beznadziejnym łamagą z podstawówki.


Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione. Klub go go opisany w tekście cały czas działa legalnie w Poznaniu. Prokuratura nie znalazła wystarczających dowodów, by komukolwiek postawić zarzuty. Na Starym Rynku obok dziewczyn z parasolkami namawiających mężczyzn do odwiedzenia klubu często spaceruje ksiądz z jednej z poznańskich parafii. Ostrzega przed niebezpieczeństwem i odwodzi od wizyty w klubie.





Copyright © 2014 Trup w każdej szafie , Blogger